Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Akceptuję
|
Życiodajny impuls chuligaństwa. Notatki z lat 1993-2002 Życiodajny impuls chuligaństwa. Notatki z lat 1993-2002
Życiodajny impuls chuligaństwa. Notatki z lat 1993-2002
ISBN: 83-242-0183-1
Rok wydania: 2003
Liczba stron: 168
Format: A5
Oprawa: Miękka
NAKŁAD WYCZERPANY
Dodaj do schowka »
Wyślij znajomemu »
Zobacz opinię o książce »
Dodaj opinię o książce »
Opis książki:

Seria: Biblioteka „Kuźnicy”

Książka ma dwie perspektywy: zawiera pisane na gorąco analizy i komentarze dotyczące polskiego życia politycznego z lat 1993-2002 i refleksje o nich po latach – daje to pewność, że autor jest nie tylko ciągle skupionym obserwatorem spraw istotnych, ale że weryfikując własne oceny sprzed lat, powraca do zajmujących go kiedyś problemów w nowych okolicznościach.
Rozpoczynający książkę rozdział wstępny jest swoistą autoprezentacją postawy Karola Modzelewskiego – rekapitulował w nim to, co przez lata było najważniejsze w jego działalności i co determinowało jego decyzje. Po nim następują kolejne spotkania z opiniami sprzed lat, drukowane m.in. w Magazynie Tygodniowym „Gazety Robotniczej”, „Gazecie Wyborczej”, w „Polityce” i „Zeszytach Literackich” oraz te nigdzie do tej pory nie publikowane. W pewnym sensie niniejszą książkę można uznać za ciąg dalszy rozważań zamieszczonych w książce Dokąd od komunizmu. (1993)
Krytycznie ocenia strategie polityczne „Solidarności”, z którą sam był silnie związany, zastanawia się czy rząd Hanny Suchockiej zasłużył na wotum nieufności, komentuje działania i decyzje Lecha Wałęsy. W artykułach pojawiają się postacie Leszka Balcerowicza, Lecha Falandysza, Tadeusza Mazowieckiego, Jacka Kuronia, Andrzeja Olechowskiego, Jerzego Pomianowskiego, Jerzego Giedroycia, Leszka Kołakowskiego...

To ważny przyczynek do dyskusji o polskim dziś i postawach obywatelskich nie tylko w trzeciej Rzeczypospolitej. Analiza sytuacji polityczno-społecznej przeplata się z jej osobistą interpretacją, zaś kategorią nadrzędną w tych rozważaniach jest „lojalność wobec nieznajomych”.

Książką jest kolejnym tomem Biblioteki „Kuźnicy”, przygotowywanej przez Instytut Badań Społecznych „Kuźnicy". W Bibliotece pomieszczane są prace związane z działalnością Stowarzyszenia „Kuźnica", dorobkiem intelektualnym jej członków oraz laureatów jej nagrody: Kowadła „Kuźnicy".
W Bibliotece jako pierwsza ukazała się książka Andrzeja Walickiego, „Polskie zmagania z wolnością widziane z boku”.


SPIS TREŚCI

Zamiast wstępu: lojalność wobec nieznajomych
Poprawka z demokracji
Ryzyko nieparlamentarnych rządów
Starcie na styropianie
Taczki i pałki w jednym stały domu
Szloch nad urną i demokracja
Jego Wysokość Frazes
Karauł ustał
Okrągły stół i "wariant Jelcyna"
Arogancja na odchodnym
Klucz do kasy
Pokorne cielę i bezpieczeństwo narodowe
Kamienice i ulice
Wariant Żyrinowskiego
Cień generalissimusa
Obszar nie zagospodarowany
Oni
Prawo i słowo
Jak lądować po strajku?
Co komu wolno?
Przybyli pod okienko
Jubileusze
...Od ściany do ściany
Rocznice i obrachunki
Długie ręce polityków
Tu jest Polska
Zwrotniczy - Milovan Dżilas (1911-1995)
Cisza nad tą księgą
Patrioci przeciw Polsce
Pół prawdy i pół moralności, czyli pułapka ideologicznego kompromisu
Komu zabrać, żeby każdemu dać?
Ocena sylwetki Jerzego Giedroycia
Cena reprywatyzacji
Szacunek dla tłumu...
Scenariusz dla Polski


PRZECZYTAJ FRAGMENT

DRUGIE RĘCE POLITYKÓW

Komunizm opierał się na przeciwnej zasadzie: władza była w nim niepodzielna i musiała mieć długie ręce, by sięgnąć wszędzie i wszystkim kierować przez odpowiednią politykę kadrową. Za bezwzględne minimum, z którego nie wolno zrezygnować, komuniści uważali skupienie w jednym ręku władzy nad wojskiem, policją, służbami specjalnymi i sądownictwem (wszystko to nadzorował Wydział Administracyjny KC) oraz nad polityką zagraniczną i środkami masowego przekazu. Resztówką tej zasady, a zarazem gwarancją dla interesów Moskwy, miał być uzgodniony przy Okrągłym Stole ogólnikowy zapis konstytucyjny o szczególnej odpowiedzialności prezydenta za MON, MSW i MSZ. Rozumiano wtedy, że dotyczy to pozostawienia najważniejszych dźwigni władzy pod kontrolą gen. Jaruzelskiego. To po nim odziedziczył te niejasne uprawnienia Lech Wałęsa.
Komunizm upadł, ale komunistyczne wyobrażenie o władzy utrzymuje się w umysłach rządzących i rządzonych. Czy wśród osób sprawujących dziś wysokie godności ktoś odwołuje się do tego wzorca i próbuje wzmocnić swoją pozycję przez „przedłużenie ręki"? A jakże. Może nawet niejeden, najwięcej jednak wiadomo o prezydencie, gdyż ani on sam, ani jego nadworny prawnik nie są małomówni.
Lech Wałęsa od dawna narzeka, że ciasno mu w gorsecie Jaruzelskiego, i próbuje podejmować decyzje, zwłaszcza kadrowe, do których nie uprawnia go konstytucja. Twierdzi, że jest największym demokratą w tej części Europy, wobec czego najwięcej władzy powinno należeć do niego, a nie do Sejmu. Przede wszystkim zaś, jak ujawnił to ostatnio Lech Falandysz, prezydent RP zamierza zasadniczo rozszerzyć zakres swojej konstytucyjnej władzy metodą faktów dokonanych, działając „na granicy prawa". Według ministra Falandysza chodzi o skupienie w rękach prezydenta pełnej władzy nad MSZ, MON, Sztabem Generalnym i MSW, a także Ministerstwem Sprawiedliwości, gdyż bez zwierzchności nad prokuraturą i sądownictwem trudno by było głowie państwa stać na straży bezpieczeństwa wewnętrznego.
Nie jest to myśl nowa, zżyliśmy się z nią przez 45 lat. Jeżeli dodać przeprowadzane przez Lecha Wałęsę (raczej już poza granicą prawa) zmiany personalne w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji, próby bezpośredniej ingerencji w decyzje o koncesjach dla prywatnych nadawców i w personalną obsadę kierownictwa w telewizji publicznej (sprzeciw wobec powołania Walendziaka), to całość ułoży się w dobrze znany wzór.
Na tym tle groźnie wygląda majstrowanie Belwederu w kadrach służb specjalnych i wojska. Kierownictwo Urzędu Ochrony Państwa krok za krokiem przechodzi w ręce dawnych funkcjonariuszy SB. Zacharski miał pecha, ale jego zwierzchnik z dawnych czasów, płk Gromosław Czempiński jest szefem UOP, a dyrektorem zarządu wywiadu został inny oficer tej samej służby. Wiktor Fonfara, który upamiętnił mi się osobiście w latach 1983-1984 jako kapitan w ówczesnym biurze śledczym MSW, jest dziś pułkownikiem i dyrektorem Zarządu Śledczego UOP. (...)

"Gazeta Wyborcza", 24 października 1994

TU JEST POLSKA

Wielu polityków bezustannie przysięga na Polskę. Nie wypada pytać, czy ktoś tu nie przysięga krzywo. Nie bardzo zresztą wiadomo, co weterani wojen na górze mają na myśli, gdy wymawiają nazwę ojczystego kraju. Czasem utożsamiają się oni z ojczyzną tak dalece, że mówiąc „Polska" mają na myśli samych siebie i własną pozycję. Na razie jednak porządek konstytucyjny nie daje nikomu podstaw do twierdzenia „państwo to ja".
Ostatnio mamy do czynienia z poważną próbą zmiany porządku konstytucyjnego metodą faktów dokonanych, poza prawem lub wbrew niemu, co może doprowadzić do użycia siły. Ale i bez tego Polska, która tak często gości na ustach mężów stanu, płaci dziś wysoką cenę polityczną za „wojnę na górze".
Na spotkaniu z Konwentem Seniorów prezydent Rzeczypospolitej zbeształ Sejm, bo poczuł się obrażony uchwałą stwierdzającą, że w razie próby bezprawnego rozwiązania parlamentu może stanąć przed Trybunałem Stanu. Według Lecha Wałęsy oburzające jest posądzenie go o zamiary, które sam wyjawił przywódcom Unii Wolności oraz marszałkom Sejmu i Senatu. Równie oburzająca jest, zdaniem prezydenta, zapowiedź pociągnięcia go w takim wypadku do odpowiedzialności konstytucyjnej. Jednocześnie pan prezydent dał do zrozumienia, że może jednak te zamiary zrealizuje.
Wbrew pozorom nie jest to śmieszne, lecz groźne. Traktuję bardzo poważnie to, co o planach Wałęsy powiedział Bogdan Borusewicz i podzielam jego pogląd, a także opinię Jana Nowaka-Jeziorańskiego: demokracja w Polsce może nie przeżyć 1995 roku. Nie waham się twierdzić, że taki obrót wydarzeń naruszałby również fundament naszej niepodległości. Dlatego nie postawię na równi krótkowzroczności, politycznego egoizmu, a nawet skandali korupcyjnych w rządzie Pawlaka i zamachu na konstytucyjne podstawy demokratycznego państwa. Przy pozorach bezstronności takie zrównanie toruje drogę przekonaniu, że wady demokracji można usunąć wraz z nią samą. Tymczasem największym niebezpieczeństwem dla Polski jest dziś apatia i dezorientacja znacznej części społeczeństwa. W wyniku rozczarowań, jakich nie szczędziło ostatnie pięciolecie, wielu obywateli Rzeczypospolitej nie przeczuwa, że zamach na demokrację obróci się przeciwko nim.
Niszczenie demokracji nie musi zresztą dokonać się za jednym zamachem. Nawet w Rosji system autorytarny kształtuje się stopniowo. Nie jest powiedziane, że prezydent Wałęsa w najbliższym czasie rozpędzi parlament. Być może wojna na górze będzie przez dłuższy czas wojną pozycyjną. Możliwe jest też, że na jakiś czas dojdzie do kompromisu, zwłaszcza jeśli rzeczywiście nastąpi, skądinąd bardzo potrzebna, rekonstrukcja rządu. Usłyszymy zapewne, że o to właśnie chodziło i że wszystko dobre, co się dobrze kończy.
Niestety nie będzie to prawda. Obecny konflikt już wyrządził Polsce szkody, których nie zatuszuje żaden kompromis. Mam zwłaszcza na myśli zaawansowany proces niszczenia tego, co nazywamy państwem prawa. Na tym polu amatorzy nieograniczonej władzy wykorzystuj ą nasze własne słabości. Warto się nad tymi słabościami zastanowić. (...)

(...)
Nie ma sensu zastanawiać się, czy prezydent rzeczywiście miał zamiar rozpędzić Sejm zaraz po 4 lutego, używając w ostateczności środków przymusu. Z pewnością on sam tego nie powie, nigdy zresztą nie ujawnia swoich słynnych wariantów, które może nawet nie istnieją. W histerycznej atmosferze ostatnich dni nie zabrakło jednak zachwytów nad skutecznością prezydenta: proszę, wystarczyło, że stuknął pięścią w stół, a już obalił Pawlaka!
Wiadomo, że Lech Wałęsa jest człowiekiem doraźnej personalnej rozgrywki, a nie twórcą dalekosiężnych strategii społeczno-politycznych, ale nie uwierzę, że wstrząsnął on stabilnością państwa i podstawami konstytucyjnego ładu tylko po to, żeby zamienić Pawlaka na Oleksego. Nie pojmuję też satysfakcji, jaką czerpią z tego wydarzenia najbardziej antykomunistyczne odłamy opinii. Moim zdaniem nic się jeszcze nie skończyło. Pewne jest jedno: zapowiadając zamach na parlament, prezydent musi liczyć się z ewentualnością spełnienia swojej groźby. Musi więc dysponować instrumentami siły wystarczającymi do złamania oporu przeciwników i do sprawowania potem rządów silnej ręki.
Lech Wałęsa od dłuższego czasu buduje sobie takie instrumenty:
walczy o tzw. resorty prezydenckie; konsekwentnie promuje w UOP starych funkcjonariuszy SB o sprawdzonej w poprzednim ustroju dyspozycyjności, eliminuje zaś tych, którzy splamili się współpracą z podziemną Solidamością (mjr Hodysz) lub wywodzą się z opozycji demokratycznej (działacze WiP); tworzy nieformalną sieć zależności, personalnych układów i wpływów w Sztabie Generalnym, wojskowych służbach specjalnych oraz dowództwie Jednostek Nadwiślańskich MSW. Skandal wokół afery drawskiej zakłócił tę mrówczą pracę, ale z odsieczą pośpieszył Wałęsie Pawlak, dymisjonując ministra obrony. Kadra dowódcza otrzymała w ten sposób jasny sygnał, z kim warto trzymać, a do tego pan prezydent sowicie nagrodził drawskich generałów pieniędzmi „z własnej", jak powiada, czyli podatników kieszeni.
Myślę sobie bez przyjemności, że ci sami ludzie, którzy kiedyś zamykali Jacka Kuronia i Adama Michnika, polowali na Zbyszka Bujaka i przesłuchiwali mnie na Rakowieckiej, mogą jutro robić to samo, tyle że nie dla Jaruzelskiego i Kiszczaka, lecz dla Wałęsy. Chłodny rachunek nakazuje jednak przyznać, że w razie stanu wojennego bis Pałac Namiestnikowski może liczyć na starą kadrę bezpieki. Może też liczyć na drawskich generałów, którzy są ludźmi kompetentnymi, ukończyli moskiewską akademię i zdobywali doświadczenia praktyczne jako pułkownicy w stanie wojennym.
Ale wojsko to nie tylko garść generałów, tajnych wywiadowców i kontrwywiadowców. Armia to przede wszystkim korpus oficerski, który ceni sobie odzyskaną wiarygodność, ma w kościach stan wojenny, o Lechu Wałęsie myśli podobnie jak reszta polskiej inteligencji i dla jego bystrych oczu nie pójdzie przeciw legalnym instytucjom państwa. Uruchomienie sił i środków przypominających bodaj w części to, co widzieliśmy 13 lat temu, nie jest dziś możliwe, nawet gdyby prezydent mianował premierem szefa Sztabu Generalnego i odwoływał się do wojskowej dyscypliny. Kto zresztą miałby w takim wypadku władzę?
Ale rachunek ma dwie strony. Siły, które mógłby uruchomić Pałac Namiestnikowski w konflikcie z parlamentarną demokracją, nie są może zbyt potężne, należy jednak wziąć pod uwagę słabość strony przeciwnej. W szóstym roku przeobrażeń ustrojowych Polska demokracja jest osłabiona i podminowana. Zagrażają jej wielkie napięcia społeczne, jednocześnie zaś odwracają się od niej rzesze rozczarowanych robotników, inteligentów i rolników, ciężko doświadczonych zubożeniem, niepewnością jutra, a nawet degradacją społeczną. Ludzie ci stanowili zaplecze walki o wolną i demokratyczną Polskę, dziś jednak uważają się za poszkodowanych, a nie za zwycięzców. Coraz trudniej im dostrzec związek między ich życiem codziennym i obroną własnych interesów a demokratycznymi instytucjami.(...)
"Gazeta Wyborcza", 10 lutego 1995

W tym i w paru poprzednich tekstach znalazły się formułowane na gorąco, bardzo surowe oceny ówczesnych poczynań prezydenta Lecha Wałęsy i szefa jego kancelarii, zmarłego niedawno prof. Lecha Falandysza. Nie poddaję tych tekstów autocenzurze, chociaż polska demokracja jakoś powróciła z tamtych dalekich podróży. Nie da się tego powiedzieć o Józefie Piłsudskim i o demokracji parlamentarnej w II Rzeczypospolitej. A przecież nikt nie kwestionuje wielkości Piłsudskiego, mimo że nie tylko groził on zamachem stanu, ale swoje groźby zrealizował. Józef Piłsudski jest niekwestionowanym symbolem niepodległej Polski jest nim mimo wszystko, bo taki los zgotowała mu historia, a także dlatego, że już dawno nie żyje. Myślę, że i Lech Wałęsa będzie niekwestionowanym symbolem wolnej Polski z podobnych przyczyn, i też mimo wszystko - tylko, że dopóki żyje, zawsze może komuś zawadzić. Mogliśmy się o tym przekonać w czasie kampanii prezydenckiej 2000 r., kiedy na doraźny polityczny obstalunek kolejna ekipa tajniaków montowała przeciw niemu lustracyjną manipulację. Czułem się wtedy tak, jakby ktoś napluł w twarz całej Polsce i mnie osobiście.
Z Lechem Wałęsą spotkałem się po latach ponownie w listopadzie 2002 r. w Sądzie Rejonowym w Gdyni. Toczyła się tam rozprawa karna przeciwko przywódcom Związku Zawodowego "Stoczniowiec:, oskarżonym o strajk w Stoczni Gdynia. Gdzie mieliśmy się spotkać w wolnej Polsce, jak nie tam?

CENA REPRYWATYZACJI

Uchwalona przez Sejm na wniosek rządu ustawa o reprywatyzacji dotyczy nie tylko własności odebranej obywatelom PRL przez państwo wbrew ówczesnemu prawu. Reprywatyzacją mają być objęte także wielokrotnie większe zasoby mienia przejęte na mocy ówczesnych aktów prawnych: dekretu o reformie rolnej, ustawy o nacjonalizacji podstawowych gałęzi gospodarki, dekretu o upaństwowieniu lasów itp. Łączną wartość tego mienia rząd szacuje na 95 miliardów złotych.
Cały majątek skarbu państwa ma dziś wartość księgową bliski 117 miliardów złotych, ale składa się on w jednej trzeciej z nierentownych przedsiębiorstw, które trudno sprzedać, a w dodatku jest obciążony finansowaniem funduszy emerytalnych i obsługą zadłużenia Polski. Skarb Rzeczypospolitej musiałby chyba pójść pod młotek, gdyby miał spłacić byłym właścicielom 95 miliardów. Może dlatego rząd i popierający go posłowie zdecydowali się ograniczyć materialne zadośćuczynienie za utracone mienie do połowy jego wartości: 47,5 mld zł, jeśli wierzyć oficjalnym szacunkom. Po odliczeniu podatku spadkowego państwo musiałoby przeznaczyć na reprywatyzację blisko 44 miliardy. Przewiduje się zwrot w naturze na sumę ok. 14 mld zł. Pozostałe 30 miliardów ma być zrekompensowane - poprzez system bonów - ze sprzedaży majątku skarbu państwa.
Są to kwoty ogromne i nasuwa się pytanie, w imię czego wolna Polska ma być nimi obciążona. Pytania tego nie sposób zbyć formułką, że trzeba oddać, co się ukradło. Przeprowadzając reformę rolną i nacjonalizację, rewolucja komunistyczna pogwałciła wprawdzie własność, ale historia jest pełna gwałtów, których późniejsze pokolenia nie rekompensowały mimo zmiany władzy lub ustroju. Po usunięciu Napoleona Burbonowie nie przywrócili francuskiej arystokracji majątków utraconych podczas rewolucji. Niepodległa Polska w latach 1918-39 nie zwróciła poszkodowanym majątków skonfiskowanych przez zaborców. W czasie drugiej wojny światowej i po jej zakończeniu elementarne prawa wielkiej rzeszy Polaków zostały pogwałcone przez ludzi Hitlera, Stalina i Bieruta. Nie ma takiego imperatywu, który zmuszałby dzisiejsze pokolenie Polaków do płacenia rachunków za tamte krzywdy, ani takiej reguły, na mocy której spośród naruszonych praw człowieka tylko prawa własności zasługiwałyby na rekompensatę. O tym, czy i w jakiej mierze rekompensować byłym posiadaczom, a najczęściej ich spadkobiercom, wywłaszczenia sprzed półwieku, nie decydujemy dziś pod przymusem, lecz suwerennie, kierując się wyznawaną hierarchią wartości.
Tego akurat twórcy i orędownicy ustawy reprywatyzacyjnej nie ukrywają. „Własność jest święta" - głoszą jedni. „Własność jest fundamentem nowego ustroju" - wtórują inni. „Reprywatyzacja wieńczy dzieło dekomunizacji ustroju" - deklaruje Tomasz Wójcik, poseł sprawozdawca rzeczonej ustawy. Wspólnym mianownikiem tych ideologicznych deklaracji i prawdziwym fundamentem ustawy reprywatyzacyjnej jest uznanie własności, także tej naruszonej przed półwiekiem, za wartość nadrzędną. Czyni się jej teraz zadość kosztem innych wartości, na które w wyniku tak hojnej reprywatyzacji zabraknie środków: kosztem ochrony zdrowia i życia ludzkiego, kosztem powszechnego prawa do edukacji, a także kosztem niezbędnych nakładów na obronność kraju czy na przygotowanie Polski do wyzwań integracji europejskiej.
W ciągu ostatniego dziesięciolecia Leszek Balcerowicz uczył nas wszystkich, że w finansach publicznych nie zdarza się cud samorództwa. Gdy żądano zwiększenia wydatków budżetowych w jakiejś dziedzinie, wicepremier i minister finansów pytał: komu zabrać? Wypadałoby zadać to pytanie również teraz, gdy w grę wchodzi wydatek rzędu 44 miliardów. (...)

"Gazeta Wyborcza", 27-28 stycznia 2001

A5, miękka oprawa, 168 stron
Cena detaliczna: 29.00 zł

 

Wyślij znajomemu:

Lista opinii:
Brak opinii
Dodaj opinię:

Projekt i wykonanie: YELLOWTEAM